Na przestrzeni minionych dziesięciu-piętnastu lat reaktywowało się tak wiele projektów, że trudno wywołać zaskoczenie, kiedy dołącza do nich kolejny. Powstanie z grobu Guided by Voices na pewno nie należy do tak spektakularnych jak widok Watersa i Gilmoura albo Osbourne’a i Iommiego na jednej scenie, ale zjednoczenie tzw. klasycznego składu (Pollard/Sprout/Mitchell/Demos/Fennell) ustanawia oczekiwania na bardzo wysokim poziomie.
Na szczęście drugie życie kapeli to nie pogoń za splendorem i sławą bezmyślnych zombie. Let’s go eat the factory nie wlecze za sobą nogi i nie przebijecie go tępym kawałkiem drewna, nie jest żywym trupem, prędzej biblijnym zmartwychwstaniem. Pisanie o nim w kategoriach cudu byłoby jednak przesadą w drugą stronę.
Dwadzieścia jeden utworów w niespełna czterdzieści dwie minuty to domena punk rockowych zespołów, ale Guided by Voices w krótkich formach odnalazło zupełnie inne zastosowanie. Nie łoją tak szybko jak Rancid, więc w odróżnieniu od nich nie zmieszczą w jednej minucie trzech odśpiewań refrenu. Zamiast tego pędzą w inny sposób – kreują niemal bez powtórzeń. Ma to swoje zalety i wady. Z jednej strony nie dają szans na znudzenie się, nawet jeśli któryś z kawałków wybitnie odbija się od ucha (np. How i met my mother) to i tak większym wysiłkiem będzie zwleczenie się z kanapy i przerzucenie ścieżki, niż odczekanie kilku sekund do końca. Niestety kiedy jakiś motyw stanie się natrętny (np. The head albo God loves us) trzeba cały czas siedzieć przy odtwarzaczu i cofać kawałek do początku.
Mimo że GBV zachowali swoje charakterystyczne brzmienie to najnowszemu krążkowi nie nadałbym tagu „lo-fi”, czyli szuflady, z której Pollard i spółka najczęściej wyskakiwali. Indie rock też nie bardzo pasuje, chyba że rozumiany jako rock niezależny (na pewno nie jako zbiór zawierający m.in. Arctic Monkeys czy The Strokes). Ewentualnie można by pod niego podciągnąć ballady: Doughnut for a snowman albo Hang mr. Kite. W tej drugiej głos Pollarda mocno kojarzy się z Adamem Turlą z Murder by Death, a zbieżność nasila obecność smyków.
Let’s go eat the factory nie smakuje jak szczegółowo zaplanowane danie, ale jak surowy kawał ciasta pożerany między gitarą a skrzynią z narzędziami w obskurnym garażu. Kawałki typu My Europa, Spiderfighter czy Laundry and lasers mogłyby spokojnie trafić na psychodeliczno-garażową składankę Nuggets stanowiącą kompilację tego typu muzyki z lat 60. i 70.
Album wchodzi bardzo dobrze, zupełnie jakby był to krążek, którego słuchałem lata temu, a teraz odkryłem go na nowo. Konsekwentnie oznacza to totalny brak zaskoczeń i nowości, ale to nie zarzut, nie trzeba być innowatorem żeby tworzyć solidne utwory. To warunek konieczny dla wybitności. Za rok żaden muzyczny serwis nie wspomni o tym krążku w swoim podsumowaniu, ale wart jest tego żeby oddać mu choćby tydzień wysłuchiwania.
Dyskusja
Brak komentarzy.